26 września 2014

Syndrom osiołka poznańskiego. Ogony opadają.

Zaraza przyniesiona, wessana z powietrza, pożarta z bułą- nie wiadomo.
Efekt jest.
Gluty do pasa, charczenie, głos jak po imprezie suto zakrapianej, do tego ze dwie paczki fajek i śpiewy po północy.
Summa sumarum- w Tupajowisku pomór lekki. 
Lazaret.

Wczoraj obudziłam się z gulą w gardle, wrażeniem rozpierania czaszki i zatok dziwną treścią, którą potem z niedowierzaniem (hmmmm.....) oglądałam w chusteczce do nosa...

Postanowiłam nie popełniać błędu i nie iść w zaparte. 
Nie starać się być twardą kobietą, matką i "cotamjeszcze", tylko pójść po radę do specjalisty. Czy aby mi się nie wydaje, że mogę intruza pokonać czosnkiem, naparami, odwarami i ibiprofenem na zatoki (z pseudoefedryną w komitywie). 
Nie chciałam powtórki z czasu kiedy to coś, co można było zdusić w zarodku (oj, wyrażenie niepoprawne politycznie), a nie zduszone, osiągnęło postać zapalną i skończyło się na silnym antybiotyku, a ja zostałam na łasce innych, bo nie byłam w stanie zajmować się własnymi dziećmi. 

Pani doktor, w zastępstwie, w naszym miejscowym ośrodku zdrowia.
Przyjęła nas, bez wielkiej wylewności, siedząc na krześle. Obok stała kula (kula do podpierania, nie ta do kulania, bo ta by nie stała...chyba). 
To mi nasunęło myśl, że pani doktor nie w formie, a te moje przemyślenia znalazły swój finał w akcie naszego badania.

Młode osłuchiwała na moim kolanie, mnie- kiedy się nad nią pochyliłam.
Nie powiedziała nic nowego, nic co wniosłoby coś do moich przemyśleń nad zawartością mojej chusteczki higienicznej, samopoczucia i ogólnych objawów. 
Antybiotyk wypisała, "gdyby mi się pogorszyło".
Podejrzewam, że jedynie z powodu mojej wyprzedzającej akt badania wypowiedzi na temat moje "miłości" do antybiotykoterapii.

Tylko  temacie Młodych mnie uspokoiła, bo zmian osłuchowych nie znalazła. 

Pozostaje tylko jeden, a raczej dwa elementy tej wizyty, które wpisują się lekko klimatem w akcję z poznańskimi osiołkami.
Kiedy poprosiłam panią doktor, co by Młodemu obejrzała przyrodzenie czy z nim wszystko gra, stwierdziła, że od tego jest chirurg i mam się udać do Legnicy celem konsultacji. 
Z lekka mnie zamurowało, ale byłam dzielna. Pani mi jednak nie ustąpiła i ze spokojem wypisywała recepty (sztuk dwie), a ja pomyślałam sobie, że nie będę się wściekać, bo wściekania mam już po tak zwane kokardy, a żyć mam dla kogo. 
Bynajmniej nie dla pani doktor. Przepraszam- lekarki.

Dopełnieniem klimatu montypythonowskiego był moment, kiedy Młoda, podczas mojego osłuchiwania, zaczęła mnie głaskać po brzuchu, a  lekarka syknęła- "Nie wolno tak robić, dziewczynko!".
Dziewczynka popatrzyła na panią lekarkę zdumiona, potem na mnie- tu uzyskała moje duchowe poparcie i przesłanie- "kochane moje dziecko, nie przejmuj  się tą durna babą, zaraz wychodzimy" i , uspokojona, zajęła miejsce na kozetce, obok Brata.

Kurtyna.


2 komentarze:

  1. Wizyty lekarza najczęściej bywają złem koniecznym niestety i jak widać wcale nie z powodu choroby...

    OdpowiedzUsuń
  2. niektórzy ludzie są dziwni, czasem bywają lekarzami niestety. Co do klejnotów młodego to nawet nie pytałam pediatrzyc, ale gdy coś niepokojącego się pojawiło, pognałam do pediatrzycy (matki córek) i od razu zasugerowałam skierowanie do speca.Ta skwapliwie mi przytaknęła, rzuciła okiem i skierowanie wydała od razu (coś niepokojącego okazało się pierdołą). Miałam kiedyś pediatrzycę, która radziła mi zaprzestanie karmienia piersią, bo młody miał alergię, a ona nie potrafiła wyczaić co go uczula. Po takim dictum zmieniłam pediatrę, a ta od razu dała skierowanie do alergologa. A karmiłam potem jeszcze przez parę lat :)

    OdpowiedzUsuń