14 lipca 2015

Coś ważnego...

Dziwnie czasem się czuję.
Stojąc nad pyrkającymi na wolnym ogniu malinami z cukrem.
Słoiki prężą się na stole.

Wlewam drewnianą łyżką wrzącą zupę. 
Nie parząc dłoni, przez ręcznik zakręcam.
Zachowuję.
Na zimę.
Na szarugi jesienne.
Słońce, energię, witaminy,naturalne salicylany.

Tak dobrze smakują z budyniem waniliowym lub śmietankowym, kiedy za oknem ziąb, ciemność, wietrzysko szarpie wiekowe jesiony przy domu.
Absorbery uwielbiają.

Łapię się na przemyśleniach.
Będąc młodą osóbką nie tak widziałam siebie za kilkanaście lat.
Nie, nie chciałam być korporacyjną suką, z resztą- wtedy jeszcze o tym się tak nie mówiło. 
Poza tym nigdy nie było moim marzeniem osiąganie mega sukcesów, pchanie się w wyścigu nie wiadomo po co, przy okazji po kasę, splendor (?), facetów, materię.

Chciałam pracować w zawodzie. W ochronie przyrody, środowiska.
Nie udało się, ale praca była.
Codzienność.
Inna niż teraz.
Czy gorsza- nie. 
Po prostu inna.

A jednak myślałam wtedy o kobietach takich jak teraz ja- dzieciatych, nie pracujących zawodowo, zajmujących się domem, dzieciakami, ogrodem, zwierzyńcem, że to takie ...
No właśnie jakie?
W sumie mało dające światu. Miałkie.
Bo czym może być dla kogoś takiego stanie przy garze z zupą?
Suszenie ziół?
Robienie kompotu z jabłek z ogrodu....

A jednak...
Z uśmiechem politowania nad tamtą ja, pochylam się czasem.
Są chwile, a czasem ciągną się przyjemnie jak miękki, kaszmirowy szal...
Dom. 
Ciepło. 

I ta - kiedyś nie rozumiana przeze mnie radość, kiedy nałożę porcje dla Dzieci, pójdę nakarmić psy i sama siadam do stołu jako ostatnia.
Szczęście, że mogłam im wszystkim dać coś od siebie. 

Trywialne?
Już tak nie uważam.